Poproszę pięć hot dogów i dwie zapiekanki

A. niczym specjalnym się nie wyróżniał. Wstawał codziennie o szóstej nad ranem, brał gorący prysznic, szczotkował dokładnie zęby przez trzy minuty, golił się, a potem przez dziesięć godzin stał na kasie w Żabce, żując ostentacyjnie gumę, która po pięciu minutach traciła jakikolwiek smak. A. przewracał nieznośnie oczami, gdy jakiś nastolatek zamawiał dużego hot doga w zestawie z kolą, bo zawsze potem musiał lać sos tysiąca wysp, który był towarem luksusowym, na wiecznym wyczerpaniu. Nie znosił też starych ludzi, którzy śmierdzieli, zmieniali zdanie w ostatniej chwili, płacili te swoje rachunki i blokowali kolejkę.

A. w drodze powrotnej kupował żytni chleb, potem jadł obiadokolację, w skupieniu memląc kromki z masłem, żółtym serem i keczupem, popijając barszczem z torebki i kartkując dla rozrywki „Życie na gorąco”. Następnie brał długą kąpiel – był to tak zwany czas tylko dla niego. Lubił wpatrywać się w krople kapiące z perlatora, parę unoszącą się nad wodą i pędzące cyfry  wodomierza. Często dopisywał sobie do tego różne metafizyczne opowieści – być może dlatego, że w dzieciństwie, razem z matką, za dużo naoglądał się Kieślowskiego.

A. kiedyś chciał pisać scenariusze filmowe, zrobić karierę za kurtyną wielkich ekranów. Stworzył setki własnych historii, dopracowanych od A do Z, ale nigdzie tego nie wysłał, bo twierdził, że nie ma za grosz talentu. A. uwielbiał wymyślać pozytywne zakończenia filmów, urywać je w momentach, kiedy jeszcze wszystko jest w porządku, gdy niczego nieświadomy Titanic spokojnie tnie fale oceanu, Piękny Umysł nie wariuje, a Leon Zawodowiec pije świeże mleko, przekomarzając się z Matyldą.

A. lubił też obserwować przez lornetkę swoich sąsiadów, z bloku naprzeciwko. Niektórzy z nich nie zasłaniali żaluzji albo mieli prześwitujące firanki, więc A. podglądał ich życie rekompensując sobie dającą się czasami we znaki samotność. Gdy na piętrze numer osiem wyprawiano huczne urodziny, A. szedł do monopolowego po wino, kupował sobie zapasowe papierosy i wychodził na balkon zapalić częściej niż zwykle, jakby może miał nadzieję, że ktoś w przypływie alkoholowej euforii w końcu gdzieś go zaprosi.

A. zarabiał niewiele, odziedziczył czterdziestometrowe mieszkanie w bloku na piętrze numer pięć, po babci, więc może i nie przymierał głodem, ale na zbyt wiele też nie mógł sobie pozwolić. Raz na miesiąc wybierał się do kina i traktował to bardzo poważnie – zawsze miał na sobie idealnie wyprasowaną w kant białą koszulę, wypastowane na błysk trzewiki i złoty zegarek, który zakładał tylko na tę specjalną okazję. A. najchętniej wybierał duńskie i norweskie melancholijne filmy, choć też do czasu, bo i to zrobiło się modne, natomiast A. lubił obcować ze sztuką bez popcornu, siorbania i mlaskania.

A. starał się nikogo nie nienawidzić, walczył bardzo z tym swoim uprzedzeniem do ludzi starszych i pożeraczy hot dogów, nigdy nie podnosił głosu, nie wchodził nikomu w drogę. Z czasem jednak w jego głowie coraz bardziej dźwięczały zwroty zza lady; pin i zielonym, doliczyć reklamówkę, może zapalniczkę do tego.

A. chciał napisać w końcu jakiś sensowny scenariusz do swojego życia, zagrać rolę, która choć trochę mu się spodoba. Zajęło mu to może tydzień albo i dłużej. W końcu wyciągnął kartkę i napisał wielkimi literami: WYPOWIEDZENIE NA ZAWSZE.

Następnego dnia A. zaniósł papier kierownikowi, a jako że pracował na umowie zlecenie, to po wręczeniu dokumentu przestał być kasjerem w osiedlowej Żabce.

A. już jako wolny i przymierajacy głodem człowiek, odczekał tydzień, może dwa, wszystko dokładnie obliczył, wiedział kiedy właściciel będzie na kasie.

To było trzeciego maja. Wyszedł z domu i wahał do ostatniej chwili, ale przecież wszystko postanowił, nie było już odwrotu.

Jak pomyślał tak zrobił. Zamówił pięć dużych hot dogów, dwie zapiekanki, kanapkę panini, a do tego postanowił jeszcze zapłacić rachunki myląc się pięć razy przy podawaniu numeru konta.