fbpx
Książka, której nigdy nie przeczytasz

Książka, której nigdy nie przeczytasz – fragment

Niepublikowany fragment powieści.

ZENON

Przechadzam się dumnie po Krakowie. W co drugiej witrynie widzę swoją książkę; leży w sklepach z ciuchami, kusi w drogeriach pomiędzy drogimi perfumami, nawet przy ladzie w kerfie, zaraz obok batonów, można po nią sięgnąć i kupić ją za trzydzieści dziewięćdziesiąt dziewięć. Ciągle ktoś prosi mnie o autograf, o zapozowanie do zdjęcia, właściciele knajp zapraszają serdecznie na kawę, drinka, lufę albo chociaż herbatkę. Na Rynku Głównym moje dumne oblicze, a pod nim napis „ZENONOWI DEMBIŃSKIEMU NARÓD”, na straganach kubki, breloczki i talerze z moją podobizną. Plac Matejki zmieniony na Plac Zenona, w kinach wielkobudżetowe ekranizacje mojej książki, w teatrze adaptacje… no czego by innego – mojej książki.

Jestem królem tego miasta, sam się nim mianowałem. Pozo­ stanę nim za życia i po śmierci – po tych słowach z reguły się budzę i bardzo boli mnie głowa. Tak też było i tym razem. Łykam pyszny ibuprofen, który łagodzi mojego kaca, i zerkam na kilka zapisanych kartek papieru. Zapalam papierosa, choć wcale nie mam na niego ochoty, i czytam fragment, który stworzyłem zeszłego dnia, kiedy wydawało mi się, że jestem świetnym pisarzem: „Niedługo skończę trzydzieści lat. Niedługo umrę, a potem będę sławny, kolejność jest tutaj zupełnie bez znaczenia”.

– Całe to pisanie jest, kurwa, bez sensu. Co za syf!

Zmiąłem pozostałe kartki, wyrzuciłem do kosza i położyłem się z powrotem do łóżka. Odblokowałem telefon i zacząłem skrolować Instagrama. Odtworzyłem wczorajszą relację i kiwnąłem głową z aprobatą – audio, video, ful serwis, wszystko podane na srebrnej tacy i z odpowiednimi filtrami. Tutaj piszę sobie przy piwku, tutaj palę papieroska, zapętlone mieszanie drinka w drogiej knajpie, potem lasery w jakimś awangardowym klubie, następnie bar ze striptizem, posiłek w maku i kolka zero, a na sam koniec smutny powrót do domu, The Doors w tle. No i to wszytko obejrzało kilka tysięcy osób, a kilkadziesiąt nowych zaczęło mnie obserwować. Po co? Nie wiem. Pisać to może i nie umiem, ale pozorować tę całą pisaninę potrafię za to doskonale.

Wirtualna popularność wyraźnie poprawiła mi humor. Gaszę telefon, wstaję i odpalam na cały regulator Move Your Body. Sia krzyczy głośno, żebym ruszył swoje cielsko, więc nie protestuję, tylko robię przysiady, brzuszki naprzemienne, skręty tułowia, pompki z obrotem i jeszcze raz brzuszki. Po dwudziestu minutach sapię jak szalony, ale udaje mi się dokończyć cykl treningowy i nawet zrobić ćwiczenia rozciągające, żeby uniknąć zakwasów. Po wszystkim zapalam papierosa i wskakuję z petem w ustach prosto pod zimny prysznic. Gdy już się dokładnie umyję, nakładam korektor pod podkrążone oczy, czyszczę twarz płynem micelarnym i wcieram głęboko krem przeciw zmarszczkom. Potem już tylko szczotkowanie ząbków, perfumy, guma i lakier na włosy. Kontrolne spojrzenie w lustro i voilà. Jestem gotowy, żeby kolejny dzień kogoś udawać.

Zapomniałem, jaki dziś dzień tygodnia, ale zapachy z kuchni odświeżyły moją pamięć. Przyszła pora na niedzielny obiad. To właśnie wtedy wszyscy udajemy doskonałą rodzinkę. Kora od rana krząta się w kuchni, ojciec ją czule obejmuje, ćwierkają i jedzą sobie z pyszczków jak dwa zakochane gołąbeczki.

Gdy mam dobry humor, przyglądam się temu spektaklowi, w którym kulisy są doskonale maskowane. Tak to już bywa, że aktorzy na scenie życia popełniają omyłki. Są to mimowolne gesty, które uważny obserwator może z łatwością wychwycić.

Przykładowo, sytuacja z dziś, niby niuanse, ale znaczące; Kora siedzi w tej kuchni, sieka koperek, ojciec podchodzi, całuje ją w szyję, a potem kładzie dłoń na jej ręce. Kora krzywi się i odpycha Aleksandra z prostego powodu – rana po szkle jest jeszcze dosyć świeża i ojciec nieświadomie sprawił jej ból. Scena się wali, ale tylko na chwilę. Ona, pierwszoplanowa aktorka, zdaje sobie doskonale sprawę, że nie jest idealną panią domu i że niedzielny obiadek raz na tydzień wszystkiego nie załatwi. On się wstydzi dlatego, że zdaje sobie sprawę, iż nie jest przykładnym mężem, pewnie nigdy nim nawet nie próbował być; lepiej traktuje swoich pracowników niż własną żonę. Boi się nawet zapytać, skąd ta rana. Zamiast dialogu, empatii, zrzucenia masek lub chociażby chwilowej improwizacji, pojawia się kurtyna. On idzie zapalić, a ona nalewa sobie kieliszek wina. Za piętnaście minut, po antrakcie, aktorzy wrócą na swoje miejsca i do swoich wyuczonych ról.

– Jak ci idzie z książką? – zapytał mnie ojciec, odpalając papierosa.

Tak naprawdę nie wiedziałem, co mógłbym odpowiedzieć. Czy mam mu nawijać ten sam makaron na uszy, co każdemu, wymyślić tym razem coś innego czy może choć raz powiedzieć coś zgodnego z prawdą.

– Świetnie, tato. Rok, pięć, może dziesięć i się skończy, a ja razem z nią – powiedziałem z wyraźną ironią w głosie.
– Świetnie, świetnie, nie-sa-mo-wi-cie! – poklepał mnie po ramieniu. – A jaki będzie miała tytuł?
– Książka, której nigdy nie skończę.
– Na pewno będzie się świetnie sprzedawać. Gratuluję.

Przyglądam się ojcu, ulubieńcowi całego Starego i Nowego Płaszowa, lokalnemu dobremu bogaczowi, chlubnej postaci tej mniej chlubnej okolicy, człowiekowi, który kilka lat wcześniej sponsorował występ Mandaryny, co nie zostało mu nigdy zapomniane. Patrzę na człowieka, o którym piszą w mediach, że jako jeden z nielicznych stosuje skandynawski model zarządzania w firmie produkującej meleksy. Gapię się na ojca, którego pracownicy mają udziały w firmie, regularne premie i dodatki, którego jeden z portali internetowych nazwał nadzieją polskiego biznesu i wzorem cnót. Patrzę na niego szczerze zdziwiony i mam wrażenie, że on prędzej wyśle wózek elektryczny na Marsa, niż zainteresuje się moim życiem.

Więc stoimy tak, palimy i nic się nie dzieje. Podniecone jaskółki krążą niespokojnie po ołowianym niebie. Zrywa się wiatr, idzie burza. Ojciec patrzy w skupieniu na kołujące ptaki, śledzi ich każdy ruch, jest bezsprzecznie zainteresowany. Nawet taka pierdoła okazała się atrakcyjniejsza od pogawędki z własnym synem, z synem, który skończy niedługo trzydzieści lat, z synem, który nigdy nie pracował i nigdy nie zarobił nawet złotówki, z synem, którego życie polega na wiecznym piątku, w znaczeniu bynajmniej metafizycznym.

– Moi drodzy panowie, obiad podano do stołu – Kora wychyliła się przez drzwi. Miała rumieńce na policzkach, zapewne poszła już połowa butelki wina. – Dopalajcie i chodźcie jeść.

Usiedliśmy przy stole. Do naszej dyspozycji była zupa cebulowa z grzankami, młode gotowane ziemniaki z czosnkiem i rozmarynem, posypane koperkiem. Kurczak nadziewany brzoskwinią, placki z cukinii i sałata skropiona oliwą. Moje rozmyślania o ojcu momentalnie się rozpłynęły i przez tę chwilę, kiedy pałaszowaliśmy w milczeniu posiłek, nawet udało mi się zapomnieć o tym, jak bardzo chciałbym, żeby mnie tutaj nie było.

Reszta dnia upływała bez większych rewelacji. Ojciec czytał gazety na werandzie, Kora popijała rozwodnione wino i paliła wiśniowe papierosy. Ja natomiast spędziłem kilka bitych godzin na oglądaniu głupkowatego serialu Ostatni człowiek na ziemi i dopiero wieczorem postanowiłem zabrać się w końcu za pisanie.

Najpierw oczywiście musiałem pochwalić się tym faktem, wrzucając zdjęcie na Instagrama, które automatycznie udostępniłem na Facebooku. Nie była to tak prosta operacja, jakby się mogło z pozoru wydawać. Żeby odpowiednio sprzedać proces twórczy szerszej publice, musiałem specjalnie zaaranżować stół, wyeksponować zabytkową maszynę do pisania Hebros, sprezentowaną mi przez matkę, porozrzucać chaotycznie kartki i ułożyć starannie stos książek, które pierwszy raz miałem w ręku.

Przez następną godzinę sprawdzałem, ile osób polubiło moje aktywności w mediach społecznościowych, lajkowałem przychylne komentarze, dawałem serduszka i uciszałem krytyków za pomocą funkcji „usuń” lub „ignoruj”.

Strasznie mnie to wszystko zmęczyło i kiedy finalnie otworzyłem plik z powieścią, miałem wrażenie, że pustka wywierciła w mojej głowie czarną dziurę, która na bieżąco zasysała i wypluwała każdą próbę sklecenia jakiegokolwiek zdania. Co pięć minut zerkałem na ekran telefonu, jakby zaraz na Twitterze mieli obwieścić informację o bombie atomowej zrzuconej przez Koreę Północną na Waszyngton.

Pisanie szło mi jak krew z nosa, odpaliłem więc Tindera i tam też wrzuciłem zdjęcie, którym udowadniam całemu światu, jakim to jestem awangardowym pisarzem. Nie trzeba było długo czekać, żeby pojawiły się pierwsze wiadomości od moich wirtualnych fanek.

Blondynka Andzia miała lat dwadzieścia trzy i definiowała siebie za pomocą cyfr 90-60-90. Postanowiła także umieścić krótką notkę, że „gotuje, sprząta i lubi seks analny”. Andzia zapytała wprost o to, co piszę i czy nie zechciałbym jej czegoś zarecytować podczas robienia fellatio. Dodała na koniec, że jest w tym bardzo dobra. Z kolei dwudziestoletnia Magda, której zdjęcie profilowe przedstawiało ją na łóżku w bieliźnie z sugestywnym opisem, że „raczej nie czekam na pizzę, tylko na listonosza, zapukasz?”, napisała, że chętnie usiadłaby na tym moim stole z rozłożonymi nogami. Dodała uśmiechniętą minkę i serduszko. Wpatrywałem się bezmyślnie w jaskrawy wyświetlacz, rozważając przez moment pewne opcje, ale ostatecznie wyłączyłem telefon, pozostawiając panie bez odpowiedzi.

Otworzyłem ponownie plik z książką, której roboczy tytuł brzmiał „pisz szmato masz pisać podejściev55”. Dokument zawierał bite dwieście stron, mnóstwo komentarzy pobocznych, fragmentów zaznaczonych na czerwono, a ostatnie zdanie brzmiało dość wyraźnie i sugestywnie: „Jeszcze kilka takich dni, jeszcze kilka nocy i wszystko się zacznie i wszystko się skończy”.

książka, której nigdy nie przeczytsz


,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*