Było już na pewno po zmroku, tak zwana martwa godzina w piątek wieczór. Wyciągnął nogi przed siebie, odchylił głowę. Gwiazdy na atramentowym niebie wirowały. Zamknął na chwilę oczy. Wyobrażał sobie jak całe miasto, wszystkie ulice, równoległe, prostopadłe, ślepe, wszystkie te odnogi, zwijają się w jeden kłębek. Bez zastanowienia rzuca włóczką do kosza i wstaje. Chłodne powietrze przepełnia płuca i dusi. Włóczy nogami, zatacza się. Przystaje. Patrzy na buty, wydają mu się za duże, niepasujące do krajobrazu, zdaje się jakby w nich tonął. Ściąga. Mróz atakuje wszystkie otępiałe zmysły. Ciało zaczyna dygotać, więc zdejmuje marynarkę i koszulę. Biegnie. Potyka się może ze dwa razy. Kamienie ranią stopy, powietrze chłosta na wpół nagie ciało. Upada po raz trzeci. Nie ma siły wstać, ani się czołgać.
Obok klubu stoją ochroniarze i palą papierosa.
Zanoszą się śmiechem.
Dodaj komentarz