“Light! more light! for Death is weaving
Shadows ‘round my waning sight,
And I fain would gaze upon him
Through a stream of earthly light.”
Fragment „Let the Light Enter”
Frances E.W. Harper
Noc ma to do siebie, że zawsze czymś zaskoczy. Pod wieczorowym płaszczem dokonuje się najwięcej napadów, rabunków i zbrodni. Noc to także ulubiona pora dla kochanków i pijaków. Nienawidzą jej samotnicy, chociaż często mniej lub bardziej świadomie pożądają stanu bezświetlnej pustki. Szedłem właśnie jedną z takich nocy, których są tysiące, a będą jeszcze nieskończone miliony. Myślałem o tym, co dzieje się w każdym domu, obok którego przechodzę, co może się wydarzyć, jakie historie kryje każda z tych ścian. Patrzyłem z daleka, chciałem przeniknąć materię, która zostawiła mi tylko nędzne ochłapy, szczątki zachowań. Ktoś sprzątał w kuchni, pewnie przygotowywał kolację, w innym z okien migały urywki wieczornych wiadomości, w jednym z mieszkań pocałunki, w drugim kłótnie, w trzecim namiętność, w czwartym nienawiść.
Usiadłem na ławce. Moje nocne królestwo, teatr losowych zdarzeń, przelotnych impresji. Blok przy bloku, wszystkie szare, jednakowo beznadziejne. W środku ludzie, z pozoru też bezbarwni. Bo z zewnątrz wszyscy ślizgamy się tylko po powłoce rzeczywistości. Chodzimy po mleko, ziemniaki i warzywa, wszyscy z podobnymi minami, jakby ktoś wrzucił nasze twarze do ksera i skopiował tryliony razy. Te same utarte zwroty grzecznościowe, dziękuję, pin i zielonym, do widzenia. Myślami szybujemy jednak gdzie indziej. Czy zmywając naczynia myślimy o tym, że talerz ma być czysty? Zawsze powtarzałem sobie, że jak kiedyś będę przechodził obok stawu, i wyskoczy ta magiczna złota rybka, która spełni jedno moje życzenie, to bez wahania odpowiem, że chciałbym słyszeć myśli każdego z was.
Wyobraźcie sobie. Siadacie obok mnie. Zaglądam do waszej głowy bez pytania, bez pardonu, siadam na fotelu, puszczam płytę waszego życia, takim jakie ono było i jest, bez nadbudowy, ładnych słów. Nie ma takiego krążka, który nie posiadałby rys. Robi się nieprzyjemnie? Macie coś na sumieniu? Dobry wieczór. Jestem waszym koszmarem. A teraz zgaszę światło. Usiądźcie wygodnie.
***
Nie chcecie wiedzieć, kim jestem. Dlatego wam opowiem. Wersję skróconą. Żeby wszystkim nam było wygodnie, przyjmijmy, że jestem Kowalskim. Zwykłym, szarym człowiekiem. Robię codziennie zakupy w osiedlowym sklepie, mam przyzwoitą pracę, w knajpach zostawiam napiwki. Co niedzielę chodzę do kościoła, na tacę daję po dziesięć złotych, ale w Boga i tak nie wierzę. Wieczorami czytam Hemingwaya, zdarza mi się płakać na ckliwych filmach, które uważam za tandetne. Mam tylko jeden problem, a właściwie to kilka, ale o tym nie teraz. Rodzice uczyli mnie, że ludzie są „zasranymi gównojadami”. Dokładnie tak mi powtarzali.
Mój ojciec był historykiem i w każdej wolnej chwili przypominał mi okrucieństwa Pierwszej i Drugiej Wojny Światowej, sumował zbrodnie Kościoła Katolickiego podczas wszystkich czterech wypraw krzyżowych, wpadał w furię przytaczając ofiary wojny w Wietnamie, kipiał ze złości, gdy wyliczał skutki wojny sześćdziesięcioletniej, stuletniej i tak dalej i tak dalej. Mówił o torturach i doskonałych wynalazkach, które służą wyłącznie do zabijania na masową skalę i że to historia bez początku i końca, bo ludzkość jest potwornie głupia i przynajmniej trzy czwarte powinno poddać się przymusowej sterylizacji. Krytykował oczywiście naukowców, księży, historyków, socjologów, polityków – jednym słowem, tak jak powiedziałem na wstępie, wszyscy ludzie to zasrane gównojady.
Matka też miała niebagatelny wkład w rozwój mojej barwnej osobowości. Za młodu była wojującą feministką, z czasem trochę jej przeszło, ale i tak nienawidziła mężczyzn, bo byli mężczyznami i kobiet, bo w jej opinii były niewiele głupsze od mężczyzn, skoro pozwoliły wpędzić się w szpony patriarchatu i tony upokorzeń, które z tego faktu wynikały. Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że pracowała jako pielęgniarka no i była żoną i matką, ale to tylko tak na ideologicznym marginesie. Zawsze po przyjściu ze szpitala mówiła, że najpierw poddałaby eutanazji wszystkich lekarzy, a potem pacjentów. W takim domu mnie wwychowywano Ciągłe dysputy polityczne, kłótnie światopoglądowe, iskry, noże, kule armatnie i błyskawice rzucane przez zacietrzewione i chore umysły. Moi rodzicie mieli znajomych. Przez jakiś czas. Potem wszyscy stopniowo zaczęli się od nich odwracać, bo normalna rozmowa z tymi ludźmi była praktycznie niemożliwa, zawsze wpędzali biedaków w szpona nienawistnego intelektualizmu. Nie muszę mówić jak się takie czwartkowe obiadki kończyły, jeśli towarzystwo sobie dodatkowo trochę wypiło. Do tej pory nie mogę wyjść z podziwu, że podczas tych wszystkich towarzyskich spędów nie doszło nigdy do żadnego poważnego wypadku. Talerze, widelce i kieliszki latały po salonie nie raz i nie dwa.
Wróćmy jednak do mnie. Doskonale znacie te schematy, z pozoru wmawiacie sobie, że nigdy nie będziecie tacy jak wasi rodzice, ale zawsze jakiś jeden czy dwa parszywe geny czy niekoniecznie pożądane nawyki wyssamy z mlekiem matki. Mnie zostało zamiłowanie do mocnych papierosów – matka i ojciec palili namiętnie, oraz to że odstraszałem ludzi i miałem poważne problemy z nawiązywaniem głębszych relacji. Nie wychodziły mi za bardzo interakcje z rówieśnikami, nie bardzo mogłem dogadać się ze starszymi, młodszymi gardziłem.
Rodzice umarli dosyć wcześnie. Nie, nie na raka, umarli śmiercią naturalną, z nerwów umarli, umarli na zgon. Tak bardzo przejęli się jak bardzo beznadziejna jest ludzkość, tak często wpadali w stany paraintelektualnej furii, że w wieku lat czterdziestu mentalnie mieli ich dziewięćdziesiąt, a fizycznie niewiele mniej. Na pogrzeb nie przyszedł nikt oprócz mnie. Musiałem wygłosić jakąś mowę na ich pożegnanie, więc powiedziałem, że życzę im, aby po śmierci nikogo nie spotkali, a w szczególności tych zasranych gównojadów, czyli ludzi, bo umrą znowu i znowu, a to przecież bez sensu.
Od tej pory musiałem radzić sobie sam. Zanim moi żywiciele pożegnali się ze znienawidzonym światem zdążyłem skończyć jakiś nic nieznaczący kierunek typu zarządzanie, na jakiejś nic nieznaczącej uczelni. Dostałem pracę w jakimś nic nieznaczącym urzędzie i robiłem rzeczy, które nie znaczyły zupełnie N I C. Wklepywałem dane do komputera, potem je kasowałem, czasami musiałem usunięte informacje odzyskać, czasami musiałem zatrzeć ślady, że kiedykolwiek istniały. Nie odzywałem się za bardzo do nikogo w mojej świetnej pracy, bo uważałem ludzi tam pracujących za kompletnie bezużytecznych konformistów, którzy wierzyli w sens tego, co sensu mieć za żadne skarby świata nie mogło. Siadałem przy biurku, robiłem swoje, wybijała godzina piętnasta, brałem walizkę i wychodziłem.
Mówię wam po raz kolejny dobry wieczór. Znacie już trochę lepiej moich rodziców, moją beznadziejną pracę, moje nic nieznaczące wykształcenie, ale jeśli czytacie uważnie, to powiedziałem wam, że mam coś na sumieniu. Każdy z was coś ma na sumieniu. Każdy coś ukrywa, w każdym drzemie ta ciemniejsza strona, która czeka na dzwonek alarmowy.
***
Siedziałem w Ciemni. Była to moja ulubiona knajpa z jednego banalnego powodu. Było tam cholernie ciemno. Praktycznie żadnego sztucznego oświetlenia, a jeśli już to jasność jawiła się w bromowych kolorach towarzyszących przy wywoływaniu zdjęć. Lokal wyposażony był w drewniane stoliki, czerwone pufy stylizowane na lata sześćdziesiąte, a z sufitu zwisały rolki kliszy.
Stałem przy barze i plotkowałem wesoło z barmanką. Była studentką drugiego roku filologii angielskiej i opowiadała mi fascynujące rzeczy o Proust’cie, który jest moim ulubionym pisarzem. Kolejka za kolejką, czułem powoli ten stan, kiedy zaczynam płynąć. Zaproponowałem, że poczekam, aż skończy zmianę i odprowadzę ją do domu. Odmówiła.
***
Stałem w kolejce po mleko.
– Cześć, Michał! – Ktoś chwycił mnie za ramię. To była chyba ona. – Nie umawiam się z klientami, ale teraz nie jestem już w pracy, więc może mnie gdzieś zaprosisz?
Momentalnie poczułem to nieprzyjemne mrowienie w całym ciele. Światło, światło, wszędzie światło. Rzeczywistość raziła, wszystko zaczęło wirować dookoła mojej głowy. Poczułem jak tracę panowanie nad sobą, nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa, dłonie trzęsły się galareta. Odepchnąłem ją i popędziłem w kierunku wyjścia. Zahaczyłem butem o próg. Wypadło mi to cholerne mleko. Biegłem ile miałem sił w nogach, byle szybciej, byle dalej, szybciej! Słyszałem miliony słów, do mojej głowy wpadały miliardy dźwięków. Skrzyżowanie, światło, zielone, czerwone, niech pan uważa, dwa pięćdziesiąt za hotdoga, uważaj jak idziesz, debli! Idiota! Skończony idiota! Słońce parzyło już skórę, chłonąłem niechciane bodźce całym sobą. W końcu skryłem się w cieniu, skulony, roztrzęsiony, jak dziecko, które zapomniało drogi do domu. Cień, ciemność, bezpieczeństwo. Powoli dochodziłem do siebie. Jeszcze minuta, dwie. Pół godziny. W końcu zamówiłem taksówkę. Moją taksówkę, z kierowcą, który nie zadaje żadnych pytań, w samochodzie, w którym nigdy nie leci żadna muzyka. W samochodzie z przyciemnianymi szybami.
***
Ciemnia. Usiadłem przy stoliku najbardziej oddalonym od baru. Poprosiłem przypadkowego piwożłopa, żeby mi zamówił kawę. Zmierzył mnie wzrokiem, ale gdy wetknąłem mu do drugiej kieszeni dodatkową dychę, to więcej nie protestował i poszedł. Na moje nieszczęście fortel spalił na panewce. To ona przyniosła kawę i dwie lufy wiśniówki. Usiadła lustrowała mnie tymi niepozornymi, zielonymi oczami. Miała kwaśną, beznadziejną minę. Ale była noc. Nocą czuję się bezpieczny i pewny siebie.
***
To nie jest tak, że nie brakuje mi autorefleksji. Próbuję, ale za każdym razem wolę chować się pod płaszczem mroku. Nie chcę widzieć swojej twarzy w dziennym świetle. Lustro za dnia zawsze mam zasłonięte. Uczę się. Mam dobra pamięć. Wiem, co kiedy powiedzieć, kiedy na zewnątrz jest trochę za jasno. Mówię to jak uczniak, cedzę półsłówka jakbym niezdarnie odtwarzał formułę podręcznikowej konwersacji, bezpłciowo, bez emocji, bo tak trzeba. Próbuję być podobny do was, ale nie umiem. Boję się.
Na pierwszym roku studiów poszedłem z ludźmi z roku, do klubu, potańczyć. Umiem pląsać rytmicznie, może czasami po alkoholu robię to nieco głupkowato i nie do końca się kontroluję, ale gdyby tak spojrzeć na to, jak ludzie podrygują do syntetycznych technodźwięków w tego typu miejscach to i tak wszyscy wyglądają na kompletnych idiotów. Więc tańczyłem, krzyczałem, rozmawiałem, nawiązywałem nowe znajomości. Coś niezrozumiałego się we mnie nocą odzywa i moje zachowanie jest całkiem normalne, czasem nawet zdarza czuję przypływ nagłej epifanii, zaczynam kochać życie! Niestety nikt nie raczył mnie uprzedzić, że w trakcie technopodrygiwań zaplanowano laserowy pokaz. Miliony świateł. Migających, błąkających, pojawiających się i znikających, atakujących, nienawistnych, bezwzględnych. Wystarczyło. Widzę, czuję, dotykam, te tryliony słów, dostrzegam tych wszystkich beznadziejnych ludzi, oceniam ich w mgnieniu oka, wyzywam, łapię skrawki urwanych rozmów, na bieżąco, przetwarzam, jak wadliwy komputer, wyrzyguje wyniki; widzę stada spoconych kobiet, wygłodniałych, prymitywnych samców z przerostem ego i mentalną impotencją.
Dostałem ataku. Ochroniarze wyrzucili mnie na bruk jak zbitego psa, bo myśleli, że jestem pijany, naćpany, albo jedno i drugie. Nigdy więcej już nie poszedłem na taką imprezę. Nigdy więcej na studiach nikt mnie nigdzie nie zapraszał.
Wiecie co w tym wszystkim jest najśmieszniejsze? Podczas mojej nienawistnej furii zawsze kogoś trafię. Mogę wystrzelić kilkadziesiąt pocisków na raz i choćbym chybił czterdzieści dziewięć razy to jedna kula zawsze trafi do celu. Skoro ja jestem ranny, to czemu inni mają być zdrowi?
***
Zastanawiacie się może jak wygląda mój zwykły dzień? Jak radzę sobie ze swoją przypadłością? Po pierwsze, wszystkie okna są u mnie zasłonięte. Mam automatyczne kontrolowane żaluzje, które nie pozwalają na to, aby choć trochę światła wpadło do żadnego z pokoi. To daje mi spokój, komfort no i wtedy moje zachowanie nie odbiega od normy. Robię śniadania, prasuje, piorę, przeglądam wiadomości w Internecie, rozmawiam na czatach, bo przecież nie mam prawdziwych znajomych. Kupiłem niedawno specjalną, matową matrycę do laptopa, która emituje bardzo mało światła, przez co nie rozprasza moich myśli. Kiedy idę do pracy, zakładam specjalne przyciemnione okulary, kapelusz i szalik. Nigdy nie chodzę w krótkich rękawkach.
Czasami wam zazdroszczę. Widzę uśmiechnięte pary, które wylegują się w parku, widzę, z jakim utęsknieniem wszyscy czekają na lato, znienawidzą przeze mnie porę roku. Potem patrzę na swoją skórę. Przechodzą mnie nieprzyjemne dreszcze. Dla mnie każde lato może być ostatnim.
***
Kiedyś kolekcjonowałem pocztówki z ciepłych krajów. Byłem małym chłopcem i nie wiedziałem, jaką „świetlaną” przyszłość zgotują mi wadliwe geny. Każdego dnia przychodziłem na pocztę i pytałem paną w okienku czy nie ma przypadkiem dla mnie czegoś nowego. Miałem całkiem pokaźną kolekcję. W wieku dwudziestu lat wszystko spaliłem.
***
Adela, bo tak miała na imię, nie dawała za wygraną. Przynosiła kolejną i kolejną porcję wiśniówki. Mimo że nasza konwersacja czasem zmierzała we właściwym kierunku, to za wszelką cenę chciała poznać mój sekret. Pytała, czemu się tak dziwnie ubieram, czemu zachowuję się jak dziwak, czemu tak łatwo wyprowadzić mnie z równowagi i chyba za wszelką cenę próbowała mnie upić. W głowie miałem mętlik. Po co mam jej mówić, po co mam mówić komukolwiek? Przecież jeszcze tylko dwa lata. Po kilku godzinach straciliśmy kontrole. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, dlaczego było tak przyjemnie, z czego tak często się śmiałem i w jaki sposób wylądowaliśmy w moim mieszkaniu.
– Czemu tutaj tak ciemno? Jesteś wampirem?
Zacząłem powoli trzeźwieć Docierał do mnie przebieg zdarzeń. Nie wpuściłem tutaj nikogo. Nigdy.
– Zasłaniasz lustro? Czarne ściany? O co chodzi? Jesteś psychopatą?
– Tak i nie.
Tylko na tyle było mnie stać, nie mogłem zebrać myśli.
Podeszła do mnie. Zdjęła okulary. Przesunęła delikatnie opuszkami palców po policzku. Po całym moim ciele przeszły przyjemne dreszcze. Zdjęła szalik, powoli odpinała każdy guzik koszuli. Kiedy zaczęła mnie całować po szyi, zacząłem dygotać, czułem się obnażony, upokorzony. Ogarnął mnie potworny wstyd. Nie zasługiwałem nawet na jeden pocałunek. Kiedy myślałem o swoim ciele, brało mnie na wymioty, nie chciałem nawet na chwilę widzieć swojej nagości. Do oczu napłynęły mi łzy. Ona nie przestawała i już po kilku minutach poczułem dziwnie rozluźnienie. Potem zobaczyłem światło. Przynajmniej tak mi się wydawało.
***
Byłem całkowicie nagi. Leżała obok. Uśmiechała się przez sen. Chciałem dotknąć jej włosów, ale wtedy zobaczyłem swoje przekrwione pęcherze poniżej łokcia. Potem mimowolnie skierowałem wzrok na klatkę piersiową. Zaschnięte strupy, zaczerwieniania, podrażniona skóra, która wyglądała jak pulsujący krater wulkanu.
Żaluzje. Odsłonięte. Po raz pierwszy od niepamiętnego czasu promienie słoneczne wdarły się do mojej przestrzeni, mojej enklawy, mojego schronienia, a ja byłem na to zupełnie nieprzygotowany. Wyskoczyłem z łózka jak oparzony. Zacząłem nerwowo wciskać przycisk od rolet. Nie działa. Przecież miało, Kurwa, automatycznie zasłaniać! Miałem wrażenie, że zaraz eksploduje, że ze wszystkich ran zacznie tryskać krew, jak na jakimś tandetnym horrorze klasy B. Traciłem siły, mięsnie odmawiały posłuszeństwa. Ledwo mogłem ustać na nogach. Upadłem.
Adela otworzyła oczy. Mógłbym wam teraz opowiedzieć, jak to siedzimy przy kawie, rozmawiamy o mojej chorobie, że się w sobie zakochaliśmy, a ona trwała przy moim boku dzielnie aż do końca świata. Tyle, że Adela była tak samo przerażona, jak i ja. Pospiesznie włożyła majtki, zapięła stanik. Nie mogła poradzić sobie z jeansami, była zdenerwowana. Nie podniosła nawet na chwilę głowy. Dobrze wiedziałem, że nie chciała mnie już nigdy więcej widzieć na oczy, że czuła się jakby przeleciała trupa, albo trędowatego i że na pewno nie wymaże tej feralnej nocy ze swojej głowy.
– Przepraszam.
Wyszła.
***
Nie mam wam zbyt wiele więcej do powiedzenia. Z czasem zgubiłem te moje małe nocne radości i fałszywą pewność siebie. Coraz częściej popadałem w melancholię, nie chciało mi się jeść, nie wychodziłem w ogóle z domu. Cały czas tylko piłem kawę i paliłem papierosy. Nie miałem siły chodzić do pracy. Moje mięśnie były coraz bardziej zwiotczałe i niewydolne, a do tego doszła jeszcze niewydolność nerek. Powinienem zgłosić się do lekarza, powinienem zwiększyć dawkę leków, powinienem spokojnie czekać w kolejce na śmierć.
***
Zgodnie z prognozą lekarza został mi ostatni tydzień życia. Miałem wyjątkowo złośliwą odmianę systemic lupus erythematosus, odmianę choroby układowej, z którą żyje się maksymalnie dziesięć lat. Nie powiedziałem wam o tym na samym początku, bo chciałem mieć swoje pięć minut. Wiecie dlaczego to schorzenie jest takie zabawne, oprócz oczywiście tego, że wyczekujesz nocy, jak dnia? W skrócie rzecz ujmując, układ odpornościowy atakuje mój organizm i chce za wszelką cenę sprawić, żebym był martwy. Twoje własne ciało zwraca się przeciwko tobie i nie masz nad tym żadnej kontroli, nie możesz nic poradzić – zostaje ci jedynie kupno miejsca na cmentarzu. Promienie ultrafioletowe emitowane przez słońce przyspieszają ten proces. To walka z wiatrakami, potyczka, do której nie ma najmniejszego sensu stawać. Ja przynajmniej próbowałem.
***
Z kolekcji moich pocztówek zostawiłem tę jedną ze zdjęciem piramidy w Gizie. Powinienem być martwy dwa dni temu. Jeszcze żyję. Mam bilet. W jedną stronę.
Dobranoc.
Dodaj komentarz