wizyta u lekarza

notki codzienne: wizyta u lekarza

Po długich namowach mojej mamy, w końcu zapisałem się na badania kontrolne, które miały odpowiedzieć na fundamentalne zagadnienia natury ludzkiej – czy pacjent będzie jeszcze żył i czy mechanizmy sterujące fizjologią są właściwie naoliwione, nie przegrzewają się, nie zgrzytają i wydalają wszystko jak należy.
Jakoś tak się złożyło, że dwa tygodnie temu dostałem na skrzynkę mailową kuszącą ofertę zatytułowaną „Zbadamy Cię dogłębnie i kompleksowo”. Cena za taką usługę wraz z kodem rabatowym wynosiła złotych dziewiętnaście i groszy dziewięćdziesiąt i dziewięć. Wszystko elegancko opłaciłem, wypełniłem też ankietę, oddałem próbki krwi no i teraz jadę sobie windą na sam szczyt biurowca. Gdy winda w końcu wypluła mnie na ostatnim piętrze, od razu na wejściu przywitała mnie bardzo uprzejma niewiasta, której okazałem dowód osobisty. Sprawdziła dane, po czym wręczyła mi discmana i duże słuchawki Unitry.
– Pan wciśnie teraz plej.
No i sobie tak idę, w uszach sączą się odgłosy natury, ptaszki śpiewają ćwir, ćwir, szumią knieje i kogut wesoło pieje, a gdzieś z oddali słychać odgłosy kopulujących hipopotamów. Jak mniemam, ta ścieżka dźwiękowa miała mnie odstresować i wprowadzić w stan jedności z naturą. No ale nic to, idę dalej, namalowane markerem strzałki nawigują mnie do celu. Skręcam w prawo, potem w prawo, znowu w prawo, potem w lewo, prosto, po schodach, mimo, że to miało być ostatnie piętro, potem prosto, prosto, wchodzę do toalety, drugie drzwi po lewej, a tam zamiast kibla kolejne drzwi i kolejne, potem mijam pustą salę ze stołami operacyjnymi i w końcu docieram na miejsce. Na drzwiach wisi tabliczka z literówką „Porsze nie pukać, porsze wechodzić”. Naciskam klamkę i widzę jegomościa w białym kitlu. Podpiera głowę lewą ręką, a drugą gryzmoli coś ołówkiem na stole, który do złudzenia przypomina szkolną ławkę.
– Dzień dobry – przedstawiam się grzecznie, siadam na drewnianym krześle i czekam.
– O, pan Wiktor. Zapowiadano pana. Pan przyszedł odebrać badania.
– Tak.
– Bardzo ciekawy przypadek, bardzo ciekawy. Niech mi pan powie, jak pan żyje?
– Eeee, to znaczy?
– W pana krwi wykryto porażkę życiową, nadmiar porażki życiowej, to bardzo niebezpieczne.
– Rozumiem. I co teraz? To genetyczne, uleczalne, co mam zrobić?
– Musi pan przede wszystkim zmienić swoje nastawienie do świata. Od tego zależy, czy pana krew jest dobra, a od tego zależy szereg innych rzeczy, witalność, sprawność seksualna, pamięć, no wszystko, proszę pana, a przecież pan nie chce, żeby krążyła w pana krwi porażka życiowa?
– Oczywiście.
– Więc na początek, musi pan zacząć się normalnie odżywiać, to początek drogi do oczyszczenia. Niech mi pan powie, co pan dzisiaj zjadł.
– Nic.
– A wczoraj?
– Nic na podwójnym cieście, posypane niczym i z dodatkiem niczego. Na deser też nic.
– Kiedy pan ostatnio coś jadł?
– W maju zeszłego roku.
– Jak pan żyje, skoro pan nie żyje?
– Nie wiem.
Doktór odchylił się na bujanym krześle, wyciągnął e-papierosa i zaczął się bujać. Mija minuta, dwie, pięć, dziesięć, no a on się buja dalej, jak ten koń na biegunach ze znanej piosenki.
– Przepraszam, halo? Halo? Ja tu jestem! – Wrzeszczę poirytowany.
– No i widzi pan, znowu się w panu odzywa ta pana porażka życiowa, to był taki test.
– Że co takiego przepraszam?
– To był sprawdzian. Testowałem czy moja aura, która wynika z czystej krwi, dobrych nawyków, dobrego i nieskażonego życia, zadziałała na pana poprawnie. Nie zadziałała. Pan jest przegrany, pan jest przegrywem, tak teraz chyba młodzież mówi.
– Przepisze mi pan coś jeszcze oprócz tego bełkotu?
– Nic. Do widzenia. W kasie proszę zapłacić za dodatkową usługę.
– Co takiego?
– Za moją aurę. Dwieście złotych się będzie należało.
Myślę gorączkowo jak tu wybrnąć z tej sytuacji, nie mam przecież zamiaru płacić temu hochsztaplerowi. Kątem oka dostrzegam na ścianie plakat Boba Marleya.
– Jaka jest pana ulubiona piosenka Boba?
– No woman, no cry – odpowiada z wyraźną nostalgią w głosie.
– A znasz pan tłumaczenie tytułu?
– No mniej więcej takie, że bez kobiety się nie płacze, takie pocieszenie, zawsze sobie słucham przed spaniem, to piosenka z dobrą aurą.
– Zupełnie odwrotnie. To zwrot do kobiety, żeby nie płakała.
Lekarz się prostuje, mierzy wzrokiem Boba i tak stoi jak wryty. Nagle zrywa plakat, płacze, kładzie się na ziemi i wierzga jak szalony.
– Całe życie żyłem w błędzie, oszukano mnie, całe życie, tyle nocy, całe życie!
Napawam się chwilę tym spektaklem, ale pora już na mnie, jestem tu i tak stanowczo zbyt długo.
– I kto tu jest porażką życiową?
– Idź pan już stąd.
– A za tę aurę to mam płacić?
– Jebać aurę.