historia bez końca

Historia bez końca

 

Narrator

Musicie zdawać sobie sprawę, że jako narrator, będę wam płatał figle. Urwane wątki, szablonowe postacie, przekleństwa, wyuzdania, zgryźliwe komentarze. Żeby potem nikt nie jęczał, że nie ostrzegałem. Zapraszam was w podróż. Będziemy jeździć pociągami, tramwajami, samochodami, będziemy kluczyć po sennych labiryntach, pakować ręczniki i zbierać ogórki. Te urywki, złożone potem w całość powinny mieć jakiś sens, w miarę spójną, dookreśloną formę. Tyle, że sens życia polega na śmierci. Nie wymagajcie zatem zbyt wiele. Filozof ze mnie żaden.

Pociągi

Lubię jeździć pociągami. Siedzisz spokojnie, za oknem przemija wirująca paleta barw. Przypadkowi ludzie, przypadkowe twarze, grzecznościowe, wymuszone gesty. Pewnie też tak macie, że chcielibyście czasami wsiąść do jakiegoś wagonu, spotkać miłe towarzystwo i tak niezbyt zobowiązująco, toczyć się w nieznanym kierunku; łapać powietrze wyciągając rękę przez okno, unikać betonowych słupów trzymających trakcję, zamknąć oczy i nie myśleć.

Fascynują mnie ludzie, których widuje na co dzień w przedziałach. Patrzę na te twarze; umęczone, radosne, zatroskane, zdenerwowane, obojętne. Czasami myślę, że chciałbym móc wysłuchać opowieść życia każdej z tych osób. Potem jednak konkluduję, że mało kto miałby mi coś ciekawego do powiedzenia. Wyprani, po całodniowym uganianiu się za sprawami mniej lub bardziej ważnymi, zbyliby mnie nie raz i nie dwa. Dlatego tylko biernie obserwuje.

Znowu dosiadła się jakaś blondyna. Tak się składa, że ostatnio dość często mam do czynienia z niewiastami o tym szlachetnym kolorze włosów. Najpierw uprzejmie się spytała, czy to miejsce obok mnie jest wolne. Nasunąłem słuchawki na uszy i oparłem się o ścianę. Wpatrując się bezmyślnie w widok za oknem, kątem oka dostrzegłem, że ta kobieta wyraźnie mi się przygląda. Nie bardzo wiedziałem, czym zawdzięczam sobie atencję mojej współpasażerki i czemu się tak zalotnie do mnie uśmiecha.

– Czy mogę pani w czymś pomóc? – zagadnąłem, wyłączając muzykę.
– Nie. Niech pan może po prostu zapnie ten rozporek – zachichotała wyraźnie rozbawiona. Nie bardzo lubiłem ten typ kobiet. Nie bardzo lubię, jak ktoś wtyka swój nos do moich spodni bez pytania.
– Lubię wietrzyć. Wiesz, to tak zdrowo jest. Niepłodność, to choroba naszych czasów, liczy się profilaktyka. Nigdy za wiele wietrzenia jąder. – uśmiechnąłem się równie serdecznie, jak ona.
Zdegustowana, wzięła toboły i furcząc jak XIX wieczna lokomotywa, wyparowała z przedziału.
Zasunąłem rozporek.

Mijałem jakąś stację, ale nie bardzo wiedziałem, jaką, bo ktoś wyrwał znak informacyjny i wetknął go w pobliskie krzaki, do góry nogami. Wesoły ten nasz kraj, nie ma co.
Nagle coś zazgrzytało, coś łupnęło. Omal nie wybiłem sobie zębów. Maszynista musiał ostro pociągnąć po hamulcach. Zdarza się. Tak myślałem po piętnastominutowym postoju. Po trzech kwadransach miałem ochotę komuś zdrowo przyjebać.
Wyszedłem zapalić.
– Co się stało? – pytam konduktora, jednocześnie wypuszczając chmurę dymu.
– Samobójczyni. Musimy czekać na karetkę, aż ją pozbierają. Przez tą cholerną mgłę, pewnie będą tu za jakieś pół godziny.  – zrobił krótką pauzę – a poczęstuje pan papierosem?
– Jasne.
Zgasiłem peta i wsadziłem ręce do kieszeni. To był jeden z tych skurwiałych jesiennych popołudni. Duża wilgotność, mgła, zimno. Nic tylko zaszyć się w domu, otworzyć coś wysokoprocentowego i puścić na cały regulator Zeppelinów. Zdezorientowani ludzie, wychodzili z przedziałów, a konduktor powtarzał jak mantrę wszystkim to samo. Pasażerowie byli na ogół wyrozumiali. Słowo samobójstwo robiło na nich spore wrażenie.

Poszedłem na miejsce wypadku. Muszę się usprawiedliwić, że jestem człowiekiem bardzo ciekawskim, żądnym wrażeń. Czasami przypominam hienę. Kradnę rzeczywistość i utrwalam ją na kliszy papieru w postaci słów. Oczywiście odpowiednio zaaranżowanych, podkolorowanych, przejaskrawionych. Miałem nadzieję, że zobaczę coś, do czego znajdę potem miejsce w mojej wielkiej powieści, której nie zacząłem jeszcze nawet pisać. Wkrótce zobaczyłem rękę. Omal nie wdepnąłem w kałużę krwi. Tułów.  Z tymi wszystkimi przewodami, co są w środku każdego z nas, ale tak na co dzień, raczej o tym nie pamiętamy. Głowa musiała zostać zmiażdżona. Dobrze wiedziałem, że przeceniłem zdolność dystansowania się do tego, co widzę. Najgorsze było to, że mnie po prostu wmurowało. Nie mogłem się obrócić, nie mogłem oderwać wzroku od poszarpanego ciała. Zbierało mi się na wymioty. Gdy się w końcu przemogłem, poczułem jakiś nieregularny kształt pod butem. Normalnie nie zwróciłbym na to uwagi, ale w tych okolicznościach wszystko było odrealnione. To był pierścionek.

 

OLA

Siedziałem spokojnie przy barze. Jak zawsze o tej porze widoczne były dobrze znane, spuchnięte mordy. Każdy podparty na łokciu, tempo wpatrzony w przestrzeń i rozmyślający nad bezsensem egzystencji. Popijałem chłodne piwo i patrzyłem z ukosa na przyjemną z aparycji blondyneczkę. Miała na sobie czarne biodrówki, czerwoną, opinającą talię bluzkę i jeszcze przyjemniejszy dekolt. Tak między nami mówiąc, to szczerze jej współczułem. W weekendy zjeżdżało się tutaj pół wsi w bokserskich podkoszulkach i wszyscy gapili się na jej tyłek, jakby chcieli z niego zrobić marmoladę. Oczywiście kobieta to tylko taki wybieg. Tak naprawdę, niesamowicie wkurwiało mnie to, że tkwię w tym barze, a moi wszyscy znajomi; kumple ze studiów, chętne i otwarte koleżanki, balują gdzieś na krakowskim rynku. Cóż, dzisiaj jestem uziemiony.
– Mogę wziąć kufel? – zapytała.
– To zależy.
– Od czego? – odparła z udawanym zdziwieniem.
– Od tego, w jakim jestem humorze. Jak pani myśli, czy jestem na tyle nieszczęśliwym człowiekiem, że może pani dolać mi kolejne piwo, czy może przyszedłem tu w celach rekreacyjnych, żeby sobie popatrzyć na pani ładny dekolt?
Zatrzepotała rzęsami, oparła się o ladę i popatrzyła mi odważnie, głęboko w oczy. Od razu ją polubiłem.
– Myślę, że jesteś na tyle zdesperowany, że musisz się napić. A jak jesteś taki wytrawny w bojach zawodnik, to wytrwaj do momentu, aż zamknę bar. Wtedy może pozwolę się odprowadzić do domu. Pod warunkiem, że nie będę służyć za podpórkę pijakowi.
Podałem kufel i dostałem kolejną porcję trunku. Stare, barowe wygi patrzyły się na mnie jakbym chciał przelecieć im córkę albo matkę. Sączyłem dalej piwko, ale w końcu postanowiłem się przewietrzyć. Atmosfera była gęsta. Puściłem oko do blondyny i wskazałem na paczkę papierosów. Uśmiechnęła się do mnie i zniknęła gdzieś na zapleczu.

Na zewnątrz było chłodno. Właściwie lato już konało wypuszczając za dnia resztki swojej witalności. Nadchodziła jesień, z tym swoim nieprzyjemnych chłodem, który stanie się niedługo nieodłącznym towarzyszem każdego, późniejszego powrotu do domu. Usiadłem na ławce i zapaliłem. Lubiłem ten swój nałóg, dawał mi przynajmniej chwilę na bezprzedmiotową zadumę, tymczasowe oderwanie się od trosk i pragnień. Nawet nie zauważyłem jak z „Podzamcza” wyszedł dość postawny mężczyzna i stanął przede mną w bojowym rozkroku. Przywykły do takich sytuacji, wyciągnąłem paczkę fajek.
– Papierosa?
– Ja ci, kurwa, dam papierosa! W dupę go sobie wsadź! Spróbuj no tylko odprowadzić Olę, gdziekolwiek, to się spotkamy w mniej uczęszczanym miejscu.
– A ty niby kto jesteś? Jej prywatny ochroniarz? Żałosny, niedoszły kochanek, czy nieszczęśliwy eks, który nie może się pogodzić, że laska ma go w dupie?
– A chcesz wpierdol?
Wyprostowałem się momentalnie i wyciągnąłem ze specjalnej kieszeni w kurtce pałkę teleskopową. Zdzieliłem łysego w łeb, potem kilka kopniaków. Bełkotał coś, odgrażał się, ale w końcu zaczął prosić, żebym przestał go kopać. Otrzepałem płaszcz (prawie jak na gangsterskich filmach) i wróciłem za ladę dumny ze swej kowbojskiej zręczności.

***

Blondyneczka trzęsła się cała z przerażenia.
– Pobiłeś mojego byłego! On mi nie daje spokoju, dwa lata temu z nim zerwałam a ten dalej swoje!
Nic sobie nie robiąc z powagi sytuacji przytuliłem ją mocno do siebie. Było późno, czułem jak alkohol zaczyna buzować, a we mnie budzą się powoli te przyjemne instynkty, które na trzeźwo drzemią gdzieś spokojnie. Ola nagle uwolniła się z mojego objęcia. Krzyknęła coś do drugiej barmanki, wzięła płaszcz i torebkę. Wyszliśmy na zewnątrz i zmierzaliśmy już w nie bardzo wiadomym kierunki gdzieś tam, w ciemność, przed siebie.
– Dobra, dobra, mój ty bohaterze! Na za wiele to sobie nie pozwalaj. Jeszcze.
I tak wiedziałem, że to gra, trzeba tylko umiejętnie rozstawić pionki.
– Kim jesteś? Czemu go pobiłeś, skoro mogłeś równie dobrze odpuścić i grzecznie pójść sobie do domu?
– Po pierwsze, nie jestem grzeczny, po drugie z chłopca to już chyba niewiele we mnie zostało. Wiesz. To taka samcza rywalizacja, kto odpuszcza, ten jest frajerem. Kto nie ma pałki teleskopowej, też nim jest.
Roześmiałem się głośno.
– Chciałam usłyszeć coś innego. Kiepski z ciebie Casanova. Miałeś powiedzieć, że jestem tak zniewalająco piękna, że musiałeś stanąć w mojej obronie, że wyczułeś w nim psychopatę, albo coś takiego.
Stwierdziłem, że ta gadka jest bardzo, ale to bardzo żałosna, ale kontynuowałem. Co mi szkodzi?
– A skąd wiesz, że to ja nie jestem ten zły?
– Minęliśmy już kilka ciemnych zaułków. Gdybyś chciał, mógłbyś mnie zgwałcić tysiąc razy, nie zrobiłeś tego. – uśmiechnęła się przekornie, a ja nie wiedziałem, co o tym myśleć. Takie bezpośrednie kobiety czasami potrafią mnie odrobinę przerazić, ale z drugiej strony są zabójczo pociągające.

Jakoś tak się złożyło, że zamiast zmierzać do jej domu – gdziekolwiek on się znajdował – wylądowaliśmy na schodkach, czyli w miejscu gdzie nielegalnie pije się alkohol. O tej porze naszymi jedynymi kompanami były puste butelki po wódce, piwie i tanich szampanach. Dodatkowo wszędzie walały się śmieci w postaci reklamówek, opakowań po czipsach, prezerwatywach i Bóg jeden wie, po czym jeszcze. Rozlokowaliśmy się na jednorazowych siatkach z monopolowego. Otworzyłem butelki zapalniczką i pociągnąłem mocny łyk piwa. Nie spuszczałem oka z Oli. Kto normalny o tej porze idzie z przygodnym facetem w takie miejsce jak to? Miałem jednak ciekawsze spostrzeżenia od moralnej oceny postepowania mojej towarzyszki. Podobał mi się jej zapach. Lubię jak dziewczyna pachnie czymś innym niż tanimi podróbkami Channel 5 z allegro.
– No więęęęęęc? – zaciągnęła – powiesz mi w końcu, kim jesteś?
– Od więc się zdania nie zaczyna. Jaki mam limit słów?
– Przekonaj mnie do tego, że jesteś wartościowym człowiekiem i nie marnuję z tobą czasu trując się tym piwskiem.
– Czyli mam kłamać?
Ola bez pytania wzięła ode mnie papierosa.
– Powiem w ten sposób. Na razie masz u mnie czystą kartę. Nie wiem tak naprawdę, kim jesteś, nie wiem, czemu zawsze we czwartki pijesz po dziewięć browarów i wychodzisz nawalony jak Messerschmitt. Musisz się jakoś odkryć, zdemaskować. Jeśli myślisz, że wskoczę do łóżka z kimś, kto ma czystą kartę, to się mylisz.
Zastanowiłem się chwilę. Wiedziała jak grać w te klocki. Argument z łóżkiem zawsze na mnie działał.
– A czemu? To teraz takie modne jest. Żadnych zwierzeń, jedna noc i do widzenia.
– Ja czekam. Albo zaczniesz gadać albo dzwonię po taryfę.
– Nie lubię od razu opowiadać o swoim życiu. Wolę grę pozorów. Lubię ciepłe, letnie wieczory i bardzo lubię palić mocne fajki. Czemu miałbym cię od razu zasypywać nudną historią swojej egzystencji? Każde życie jest nudne, zależy tylko, jakimi słowami spróbujesz je opisać, na co w pierwszej kolejności zwrócisz uwagę i tak dalej. Nie psuj tego wieczoru trudnymi pytaniami. Ledwo wyszłaś zza lady i już chcesz się katować nieszczęśliwą historią stałego klienta twojego przybytku?

Ola uśmiechnęła się. Moja przemowa chyba odniosła pożądany skutek. Chciała coś powiedzieć, ale niespodziewanie cała zesztywniała, jakby zobaczyła ducha. W końcu zorientowałem się, o co chodzi. Grupa niezbyt przyjaźnie wyglądających osobników zdecydowanie zmierzała w naszym kierunku. Niestety „posiłki” odcięły nam drogę ucieczki od góry. Byłem pod wrażeniem tej skoordynowanej akcji tryglotów. Wyciąganie pałki teleskopowej nie miało najmniejszego sensu. Gaz pieprzowy też na wiele by się raczej nie zdał. Przydałaby się spluwa, ale takiej w tym kraju legalnie nie można nosić. Miałem przed i za sobą około sześciu napastników, w tym rozwścieczonego łysola, któremu obiłem wcześniej twarz. Gdy pierwszy z nich wziął potężny zamach skuliłem się, upadłem na schody i zacząłem się cały trząść w konwulsjach. Po moim ciele przechodziły spazmatyczne drgawki, a ślina ciekła mi z pyska jak psu Pawłowa. Ktoś mnie chyba kopnął, ale potem nie czułem żadnych ciosów. Gwar powoli ustał, słyszałem ja wcześniej Ola krzyczała głośno jakieś przekleństwa. Gdy upewniłem się, że jest już bezpiecznie, wstałem, pociągnąłem łyk piwa i oczywiście zapaliłem. Ola była autentycznie przerażona.
– Spokojnie – powiedziałem – To stary trik jeszcze ze szkolnych czasów. Gdy miała być klasówka, albo coś w tym stylu, koledzy zawsze podpuszczali mnie żebym odwalił swój popisowy numer z udawanym atakiem padaczki. Z czasem nikt się już na to nie nabierał, chyba, że praktykantki. Przedstawienie wyglądało autentycznie?
Ola pokręciła z niedowierzaniem głową.
– Spryciarz z ciebie. Tak, wyglądałeś autentycznie, jeśli to jeszcze bardziej podbuduje twoje ego. Ci idioci totalnie zgłupieli. Tylko Mateusz raz cię kopnął, ale potem wszyscy się zmyli, jakbyś był jakimś trędowatym, czy coś.
– No widzisz. Nawet niedźwiedź nie tknie gównianego mięsa.
Roześmialiśmy się głośno, trochę z nerwów, które już opadały, trochę z ulgi, że wszystko skończyło się dobrze. Potem wylądowaliśmy razem w łóżku.

***

 Nie znoszę pogrzebów. Z reguły przychodzę na nie pijany. Tak też było tym razem. Moją głowę plądrował huragan Katrina, a z czoła lał się pot jak lawa z Wezuwiusza. Ola zostawiła list. Pisała w nim, że zabiła się, bo ją odtrąciłem. Jej perfidia sięgała granic absurdu. Dobrze wiedziała, że codziennie wracam z Krakowa pociągiem. Pamiętała też godziny moich zajęć. Nie wierzę w zbiegi okoliczności. A wracając do listu; głównymi zarzutami wobec mnie było to, że ją zostawiłem, że mnie kochała, że przecież nie zdradziła (gówno prawda), że tyle mi powiedziała, zaufała, i tak dalej.

W trakcie trwania ceremonii jej ojciec rzucił się na mnie z pięściami. Dzięki chwiejnej postawie, udało mi się odparować cios. Potem wyprowadziłem pijackiego lewego sierpowego i powiedziałem coś w tym stylu, że jest szmatą i dobrze wiem, jak prał żonę i córeczkę, nad której trumną wylewa teraz krokodyle łzy. Zawsze twierdziłem, że po pijaku mówię znacznie sensowniej niż na trzeźwo. Nawet pleban nie miał do mnie pretensji. Miałem wręcz wrażenie, że sam chciał mu  zdrowo dopierdolić.

Nie ma złych i dobrych decyzji. Są tylko konsekwencje. Jak pamiętacie, Olę poznałem za barem. Polubiłem ją. Nawet rano jajecznicę czasem zrobiłem, czy po mleko i płatki do sklepu poszedłem. Nie było między nami jakiejś cementowej umowy, ale wiedziałem, że mogło z tego wyjść coś trwałego. Nie wyszło. Nakryłem ją z tym łysym frajerem, który chciał mnie pobić razem ze swoją wesołą kompanią. Pomachałem jej. Biegła za mną, ryczała, krzyczała, że to tylko pocałunek, taki na pożegnanie, żebym się nie wygłupiał. Brzydziłem się nią. Ale ona tego do końca nie rozumiała. Pisała do mnie listy, niby przypadkiem mnie spotykała w parku, wydzwaniała, pisała smsy. Dziecinada. To wszystko stawało się coraz bardziej wkurwiające. W końcu poprosiłem jedną z koleżanek, żeby udawała moją dziewczynę. Kiedy myślałem, że w końcu się jej pozbyłem, wpadła pod te tory. „Pozbycie” to chyba niezbyt adekwatne słowo w tym momencie…
– Jak się czujesz? – z zadumy wyrwał mnie ojciec.
– Mam myśli samobójcze, rozmawiam z wyimaginowaną publicznością. – westchnąłem – A tak szczerze, to powinienem się napić.
Zawsze mogłem liczyć na ojcowskie wsparcie w tej kwestii. Wsunął mi stówę do marynarki. – Tylko nie mów matce, że ci dałem.

***

 

Praca i wszystko inne

Jeśli tego jeszcze nie zrobiłem, to przepraszam. Muszę się przedstawić. Mam jakieś dwadzieścia cztery lata, coś koło tego. Lubiłem spotykać się z kobietami, które przysparzały potem dużo problemów natury psychicznej. Dlatego chciałem wycofać się z tego związku z Olą. Jak już wiecie, co bym nie zrobił, to i tak wyjdę na tym jak Zabłocki na mydle. Ona wskoczyła pod pociąg, którym wracałem do swojej mieściny, zwanej solnym grodem, a bardziej oficjalnie Bochnią. Po początkowych akapitach, tej dziwacznej narracji (ostrzegałem) można było wyciągnąć mylne wnioski. Nie widzę sensu, aby wam streszczać całe moje życie w postaci słupków z excela. Wybieram to, co mi się podoba. Tak się składa, że to jeden z nielicznych elementów rzeczywistości, nad którym mam kontrolę. Zbliżając się już do pointy tego przynudzającego wtrącenia, jakiś miesiąc, czy dwa, po samobójstwie, rzuciłem studia. Konsekwencją, tak drastycznego kroku, w rozumieniu społeczeństwa, rodziców i tak dalej, był przymus znalezienia sobie czegoś, co pozwoli utrzymać się w tak zajebistym mieście, jakim jest Kraków. Są decyzje, są konsekwencje. Życie.

Znalazłem pracę na stanowisku magazyniera. Wszystko kręciło się wokół pakowania: ręczników, skarpetek, poduszek, pościeli, poszewek, dywaników dla psów, i tak dalej. W grę wchodził także załadunek i rozładunek transportu. Większość naszego wybrakowanego towaru szła do Indii. Przy odrobinie wyobraźni, w magazynie głównym, można się było poczuć jak Alicja w Krainie Czarów, tyle, że rzeczywistość sprowadzała wszystko do dość archetypicznych postaw. Stosy bezwładnie porozrzucanych kartonów, wybrakowane palety i nieopróżnione worki ze śmieciami, skutecznie uniemożliwiały wejście w głąb tego chaosu. Żeby coś znaleźć, trzeba było wczuć się w rolę naszych przodków – małp. Najpierw wychodziło się na najwyższą paletę i czujnym okiem badało teren. Każdy nieprzewidziany ruch mógł kosztować skręcenie kostki, tudzież nieco poważniejsze obrażenia. Tę dżunglę trzeba najpierw poznać. Świeży pracownik nie miał szans na przetrwanie. Po wstępnym rekonesansie, trzeba było skakać to tu, to tam, żeby dostać się do upragnionej zdobyczy. Bardzo pomocne były liny mocujące namiot, które służyły, jako ostatnia deska rachunku w przypadku utraty równowagi (tak, ten magazyn był w zasadzie dużym namiotem, w lecie temperatura dochodziła tam do bardzo interesującego poziomu).

Zarabialiśmy po 6 złotych na godzinę i tylko dzięki dużemu dystansowi do otaczającej nas rzeczywistości, dawało się jakoś znosić każdy kolejny dzień za tę głodową stawkę. Skoro pojawił się podmiot zbiorowy, muszę przedstawić wam moich towarzyszy niedoli. W skład wesołej paczki magazynierów wchodziły w zasadzie tylko dwie osoby. Był to Michał i Dżon. Obydwaj byli charakterystycznymi personami, za co jestem im wdzięczny – nie lubię pisać o nudziarzach. Michał uważał się za człowieka bardzo inteligentnego. Jego mądrość polegała na tym, że studiował siedem kierunków na raz. Nie skończył ani jednego. Miał za to rozległą wiedzę z psychologii, literatraturoznawstwa, socjologii i myślę, że gdyby ktoś z was zagadnął go na temat czarnych dziur, kwantów czy różniczkowania, to z całą pewnością sformułowałby jakiś sąd, który zabrzmiałby całkiem spójnie. Natomiast Dżon uwielbiał wszelkiego rodzaju używki, w postaci palnej, sproszkowanej, jadalnej i tak dalej. Nie traktował życia zbyt poważnie, ale ostatnio zamrugała mu kontrolna lampka pod tytułem „niedługo odlecisz w przestworza” i przerzucił się na „zdrowotną” jak to mówił marihuanę. Z jego tyłka, zawsze spadały zbyt luźne spodnie, a podczas upałów uwielbiał paradować bez podkoszulka, pokazując wszystkim dumnie swoją suchotniczą posturę. Zakończmy ten opis na widowiskowych dredach, nieodłącznym elemencie wizerunku Dżona.

Lubiliśmy chować się za paletami, palić tam papierosy i rozmawiać na poważne tematy. Jak już wiecie, nasz magazyn był delikatnie mówiąc, zapchany. Dlatego kartonowe pudła ustawiane były piętrowo na placu przed Dżunglą, owinięte wcześniej folią i przykryte oliwkową płachtą, przypominającą dużą, wojskową pałatkę, maskującą przed wścibskimi pilotami szukającymi celu. Każdorazowe wyjście na szluga, poprzedzał skauting. Chowaliśmy się przed Rudym, którego bezsprzecznie większość pracowników uznawała za kawał skurwysyna. Za złotówkę podwyżki był gotów podkablować każdego. Jedyną osobą, która go szanowała, był łysiejący kierownik, któremu wydawało się, że panował nad ekipą i magazynem przypominającym podmiejski burdel za czasów rewolucji przemysłowej. Mieliśmy niecny plan obicia mordy temu fałszywemu konfidentowi. Rudy nie był taki głupi i się tego domyślał. Dlatego ostatnio był dla nas podejrzanie uprzejmy.

Dżon puścił w obieg lichego skręta. Zza palet dymiło się jak z indiańskiego wigwamu. Co prawda, Michał długo sprzeciwiał się, żeby Dżon przynosił tego typu „towar” do pracy, ale perspektywa inwentaryzacji, czyli czternastogodzinnej pracy i próby ogarnięcia czegoś, czego się ogarnąć nie da, spowodowała, że szybko się złamał. Nie omieszkał również skomentować tego w na swój sposób: „Żeby z dżungli zrobić osiedle z piaskownicą i blokami mieszkalnymi, to trzeba najpierw tę dżunglę zaorać. Kierownik chce wykorzystać każdy pierdolony kokos, a z drewna zrobić zapałki. A to wszystko w dwa tygodnie i przy ośmioosobowej kadrze. Super”.

– Te, Maciejka, bo spalisz wszystko na jednym wdechu. Trochę kultury i empatii! – Z pretensją w głosie powiedział Dżon. – To jest święty płomień, który trzeba podtrzymywać wspólnie, a nie w pojedynkę.
– Sorry, zgapiłem się stary – podałem prometejski atrybut dalej.
– Zamiast palić jointy, podpalmy Dżunglę. To załatwi nasz problem i wszyscy będą szczęśliwi. No może oprócz Rudego. On kocha nadgodziny.  – powiedział Michał.
– Spróbowałbyś tylko. Po wszystkim, Rudy nas i tak wsypie. – Dżon zrobił krótką pauzę i się zaciągnął – Potem pozbiera ręczniki, opchnie Biedronce po promocyjnej cenie i będzie milionerem.
– Przeceniasz go. Ten typ nigdy nie wychyli swojego rudego pyszczka wyżej od półki z damską kolekcją majtek za dziesięć złotych. – odburknąłem.
– Bo? – zapytał z udawanym zdziwieniem Dżon.
– Bo on musi mieć kogoś nad sobą. To nie jest gość, który otworzy własną firmę, ożeni się z dobrą dupą i będzie zgarniał furę kasy. On umie jeździć wózkiem widłowym i sprawdzić zgodność towaru przed wysyłką na fakturze. To by było na tyle.
– Ja nawet na wózku widłowym nie umiem jeździć – roześmiał się Dżon.
– Bo ty, w ogóle MY – mówiąc to, Michał omiótł nas wodzowskim spojrzeniem, niczym William Wallace przed decydującym starciem – jesteśmy elitą. Nie mamy, kurwa, całe życie układać pudełek. Nam jest pisane zdobywanie świata. Branie garściami, bez umiaru. Dla nas to tylko przystanek, jeden z gorszych postojów podczas długiej drogi. Rudy natomiast myśli, że puka do bram królestwa niebieskiego.
– No to go kopnęło – Dżon zaczął się zanosić coraz donośniejszym śmiechem.
– Czy wyznacznikami elitarności jest kreatywny stosunek do pracy, za którą nam przecież licho, bo licho, ale jednak płacą, piątkowe zalewanie pały i niedzielny kac, połączony z tępą refleksją na temat marności życia?
– Tak. Weźmy tego Rudego znowu, to bardzo dobry przykład. Jak ty przychodzisz do domu, no to dobra, idziesz się schlać w ten nieszczęsny piątek. Ale w poniedziałek, wtorek, przecież pójdziemy razem na jakiś wernisaż, do kina, a ostatnio byliśmy nawet w muzeum sztuki nowoczesnej. Nie wiem, może tylko ja tak myślę, ale wydaje mi się, że strasznie boimy się zamknąć w schemacie robola. Zdajemy sobie sprawę z tego, że jak zaczniemy wracać z tego jebanego obozu pracy, pić piwo przed telewizorem i usypiać z tą pierdoloną puszką, nie biorąc wcześniej nawet prysznica, to będzie po nas. Rudy natomiast, jak tylko wróci do domciu, gdzie czeka go obiadek od kochaniutkiej mamusi i jak już zje pulpety, popije kompocikiem, zrobi kupkę, to zacznie kreślić strategię ekonomicznego przemieszczania się wózkiem widłowym. On myśli, że w ten sposób uratuje świat od zagłady.
Ryknęliśmy śmiechem jak górskie ogry. Dżon trzymał się za brzuch i ledwo mógł kontrolować oddech, Michał prawie popluł się ze szczęścia, a ja krztusiłem się resztkami dymu, który osiadł mi gdzieś na dnie płuc. Gdy oparłem się o kartony, próbując jakoś powstrzymać głupawkę, zobaczyłem przez szparę pomiędzy paletami, jak energicznym krokiem w kierunku placu zmierza szef. O ile kierownik dopiero łysiał, to tej małpie wypadło już całe owłosienie. Stanął w rozkroku, skrzyżował ręce i ciężko oddychał. Był gruby, a jak się denerwował, jego chropowata twarz nabrzmiewała jakby miała zaraz eksplodować. Mimo sporej odległości, widziałem, że czerwień policzków osiągnęła stan krytyczny.

– Jest tu ktoś? Michał? Piotrek?! Wyłazić!
Siedzieliśmy cicho. Wyjąłem zmiętą paczkę fajek i poczęstowałem kolegów. Już nie raz robiliśmy takie manewry. Jak tylko orangutan znikał nam z pola widzenia, szybko obiegaliśmy magazyn od drugiej strony, wchodziliśmy tylnym wejściem po schodach, i jak gdyby nigdy nic, śmiejąc się od ucha do ucha, spotykaliśmy szefa, który zmierzał wprost do biura. Wic polegał na tym, że nigdy nie wykorzystywaliśmy oficjalnie przydzielonej nam przerwy wtedy, kiedy robili to wszyscy pracownicy. Kierownik mógł to potwierdzić, a Michał skrzętnie posługiwał się w imieniu całej paczki tym żelaznym alibi. Łysy był wtedy mocno zdezorientowany. Wiadome było, że kiedyś wpadniemy, ale takie sytuacje nie zdarzały się znowu tak często. Pamiętajcie, grunt to mieć wtyki u sprzątaczki. To dzięki niej tylna furtka była zawsze otwarta.
Łysy dalej stał i czekał.
– Co robimy? – szepnął poddenerwowany Dżon.
– Musimy wyjść. Tym razem nasz wykręt nie przejdzie – powiedział zrezygnowanym tonem Michał.
Nagle, z magazynu raźnym krokiem wyszedł Rudy. Wiózł na paleciaku kilka kartonowych pudeł i niczego nie świadom, gwizdał pod nosem melodię z mostu na rzece Kwai.
– Jest i rudzielec! I tak nie dostaniesz awansu ani podwyżki. Ani złotówki. Kapujesz? Przez tę bandę nierobów, której jesteś częścią będę musiał niedługo zwijać interes.
Rudy spuścił głowę i milczał.
– Gdzie są twoi koledzy, no gdzie? Mów!
– On się zaraz rozpłacze – Dżon zaczął nerwowo chichotać.
– Stul pysk – warknąłem i spojrzałem na Michała. Oboje wiedzieliśmy, co należy zrobić.
– Wychodzimy – rozkazał.
– No proszę, tutaj się schowały nasze zaginione owieczki! Możecie sobie szukać nowego pasterza i zagrody.
– Z przyjemnością to zrobimy – Michał uśmiechnął się tryumfalnie – tylko pamiętaj szefie, dzisiaj jest dzień wypłaty.
– A Ty Rudy, co? Myślisz, że zostaniesz? Zwalniam was wszystkich. Ostatnio mieliśmy przez ciebie dwa zwroty. Rozumiesz? Trzy tysiące w plecy, trzy, kurwa, tysiące!
Rudy podniósł dumnie głowę, wziął pudełko wypchane jakimś badziewiem i cisnął nim z całej siły w Łysego, który w ostatnich chwili zdążył się uchylić. Pudło przekoziołkowało i rozwaliło się na chodniku z impetem.
Popatrzyliśmy na siebie zdezorientowani.
– No dobra Rudy  – niepewnie zaczął Michał. – Chodź z nami na browar. Urżniemy się razem i zakopiemy wojenny topór.

Dominik, bo tak miał Rudy na imię, wyciągnął ostatniego papierosa, zmiął paczkę i rzucił gdzieś w kąt. Praktycznie przez cały wieczór nie odezwał się nawet słowem. Kończył już szóste piwo. Atmosferę bezskutecznie próbował rozładować główny inicjator tego dziwnego spotkania, czyli Michał.
– To jak, dwa tygodnie przerwy i pewnie będzie trzeba zacząć szukać jakiejś nowej fuchy?
– Świat się na jednej robocie nie kończy – wtrącił się podchmielony Dżon, któremu humor najwyraźniej zaczął dopisywać.
– Mam chorą matkę. Muszę coś znaleźć od zaraz. Choćby zamiatanie chodników.
Nastała niezręczna cisza. Rudzielec dopalił papierosa, jednym haustem wydoił pół piwa i wstał.
– Dzięki za piwo. I jeszcze jedno. Nigdy nikogo nie zakablowałem. To ta sprzątaczka, sprzedajna suka. Manipulowała wami jak chciała. A dzięki furtce, którą wam zostawiała, nikt jej nie podejrzewał. Wybraliście sobie kozła ofiarnego. Gdybym tylko nie miał matki na utrzymaniu powybijałbym wam te piękne ząbki. Ale teraz to już bez znaczenia.
Uścisnął nam kolejno dłonie i wyszedł chwiejnym krokiem z baru.
– Wiedziałeś?! – spytałem Michała.
– A co to ja, pytia jestem? Przynajmniej było się z kogo pośmiać. Zwijamy się.
Wracaliśmy nie odzywając się do siebie w ogóle. Dżon spuścił głowę i tylko sporadycznie ją podnosił, żeby się przypadkiem nie rąbnąć w jakiś słup czy przystanek autobusowy. Wyglądał jak pies, który stracił wyczucie kierunku i idzie bezmyślnie przed siebie. Michał patrzył się tępo w przestrzeń. Wydawał się być nieobecny, oderwany,  myślami gdzieś bardzo daleko stąd.
W końcu ciszę przerwał Michał
– Stawiam litr łychy. Ktoś ma jakieś obiekcje?

***

Siedzieliśmy we trójkę na sofie. Whisky już prawie opróżniona, w pokoju unosił się gryzący, tytoniowy dym. To był zdecydowanie niezbyt miły wieczór. Takie picie na dobicie, bardziej z rozpaczy, bez udawanego entuzjazmu. Z reguły wtedy rozmawia się całkiem serio. Z reguły na drugi dzień bardzo się żałuje swoich słów, bo już nad ranem, nawet na kacu, każdy wchodzi z powrotem w swoje foremki, by grać i udawać kogoś, kim się do końca nie jest.

– Wiecie – odezwał się Dżon  – Pojechałem kiedyś do sklepu na rowerze. Matka mnie wysłała żebym kupił jakieś chleby, mleko i płatki do mleka. Jak zjeżdżałem z góry, wysiadły mi hamulce. Tak sobie myślę, że w moim życiu też hamulce w którymś momencie wysiadły. I teraz jeżdżę slalomem, odbijam się od krawężników, czasami upadnę, raz mocniej, raz słabiej. Poleje się krew. Nikt nie podejdzie żeby mi pomóc. Tak sobie myślę, że moje życie jest jak bieg na kilometr. W podstawówce pojechałem na zawody w bieganiu. Nikt nas do tego nie przygotował, dobrano nas na zasadzie najlepszych wyników osiągniętych na stu metrach. Więc pobiegłem, tak jak biegnie się na sto metrów. Byłem na przedzie, gnałem jak szalony. Wysiadłem po tych stu metrach. Potem szedłem, nawet nie truchtałem. Kilka lat później nauczyłem się biegać na długie dystanse. Najpierw trucht, monotonny, przy samym końcu sprint, aż do wyczerpania. Problem polega na tym, że przestałem biegać. Problem polega na tym, że ciągle truchtam, ciągle się poddaję i zarzucam to, co zacząłem. Wiekopomne plany, nadzieje, konfiguracje. Odrealniona egzystencja na niekończącym się rauszu pragnienia, która pamięta się tylko przez kilka ulotnych chwil.

I cisza. Jakoś nas tak trafiło. Nikt nic nie odpowiedział, Dżon tylko spuścił głowę i chyba naprawdę zbierało mu się na płacz. Sobie tam pewnie myślicie, że słabeusz, że się mazgai jak dzieciak w podstawówce. Tyle, że gość nigdy nie widział na oczy swojego ojca. Wychowywała go matka, na jakimś żałosnym zasiłku, alimentów stary nie płacił, bo zniknął w dniu jego urodzin. No i zapierdala tak od magazynu, do magazynu.

– No weź się w garść Dżon – poklepał go po plecach Michał. Przecież masz nas. Takiej ekipy się nie traci. Jakie hamulce by nie wysiadły, gdzie byś nie upadł, to zawsze ci pomożemy.
– To może, skoro już jest tak smutno, to zrobimy sobie zakwaszony wieczór? – Dżon wyraźnie się rozweselił, a w jego oczach pojawiły się te narkomańskie kurwiki.
– Nie wiem czy to jest dobry pomysł – odezwałem się nieśmiało.
– To jest bardzo dobry pomysł – bez cienia ironii powiedział Michał.

***

Niestety historia potoczyła się trochę nie bardzo tak, jak powinna. Od momentu z kwasem niewiele pamiętam. Popełniliśmy ten jeden, kardynalny błąd, że każdy wziął to gówno. Nie było nikogo, kto by cokolwiek kontrolował. Obudziłem się na Borku Fałęckim. Świat trochę jeszcze wirował. Rozglądam się niepewnie. Musiałem spać na przystanku, a konkretniej – zajezdni. Ze wszystkich miejsc, znalazłem się właśnie tutaj, czyli w pierdolonej oazie wszelkiego rodzaju dresiarstwa, menelstwa i całego tego półświatka kryminalnego, który tylko szuka problemu o każdej porze dnia i nocy. Macam swoje kieszenie, a tam pusto. Telefon, portfel, cokolwiek ze sobą wziąłem – przepadło. Na szczęście, byłem na tyle przebiegły, że tuż po powrocie do domu z baru, zostawiłem wszystkie dokumenty w szufladzie. Najwyżej mnie okradli. Kurwa, najwyżej! Przecież miałem tam całą wypłatę! Magiczne tysiąc dwieście złotych! Poczułem ostry ból w skroni. Okazało się, że miałem rozwalony łuk brwiowy i kilka rozległych siniaków w okolicach żeber. Koszula podarta. Było zimno, zacząłem się trząść jak galareta. Chwilę mi zajęło, zanim ogarnąłem czasoprzestrzeń. Na moje oko, było gdzieś koło szóstej, może siódmej nad ranem. Piątek. Widziałem te wszystkie twarze, zaaferowane z samego ranka, w pośpiechu podążające z neseserami do pracy, kobiety zmierzające po świeże pieczywo i jeszcze ten maszynista, palący sobie bezpardonowo papierosa i patrzący na mnie z pogardą stopnia najwyższego z możliwych. Nie miałem nic do stracenia. Zebrałem się w sobie i do niego podszedłem.
– Dzień dobry. Która godzina?
– Jak tak na ciebie patrzę to dzień nie jest dobry, a godzina, to wygląda na jedną z twoich ostatnich.
I się jeszcze do tego skurwysyn uśmiechnął. Jakby to wszystko było bardzo, ale to bardzo śmieszne. Starałem się panować nad sobą.
– To jak. Powiem mi pan, jaką mamy godzinę czy mam panu może wybić zęby?
– Spokojnie, chłopcze. – Poklepał mnie po ramieniu. – Jesteś moim małym bohaterem! Pewnie nie pamiętasz, ale wczoraj, gdzieś koło godziny pierwszej w nocy jechałeś tramwajem, który prowadziłem. W środku byłeś ty, dwóch łysych karków i śliczna, ruda dziewczyna.
Znowu się uśmiechnął.
– I na czym to moje bohaterstwo polegało?
– Przystawiali się do niej, a gdy ta ich miała trochę w dupie, przystawiali się jeszcze bardziej i zaczęli ją dotykać w różne dziwne miejsca. Przyjebałeś jednemu głową o poręcz siedzenia, tyle, że drugi walnął cię z całej siły w brzuch. Potem dostałeś kilka kopniaków. Zanim zdążyłem potraktować ich pieprzówką, to chyba opędzlowali ci kieszenie.
Kierowca zgasił peta, wyjął paczkę i poczęstował mnie malborasem.
– A co się potem stało?
– No, poszedłeś gdzieś z tą dziewczyną i tyle was widziałem. Coś wam musiało nie pójść za dobrze, skoro wylądowałeś na przystanku a nie u niej w łóżku.
Kierowca roześmiał się serdecznie a ja, mimo wszystko, roześmiałem się również.
– Masz jakieś drobne na tramwaj? – zapytał.
– Nie bardzo.
– Za dwadzieścia minut mam kurs. Siądziesz sobie na krzesełku obok mnie i wyrzucę cię gdzieś w centrum. Może jakoś zniosę fakt, że śmierdzisz jak najgorszy żul.

Tak się jakoś złożyło, że podczas niespełna godzinnej podróży rozlatującym się tramwajem pogoda zmieniła się diametralnie. O ile wczesnym rankiem przebłyski słońca dawały nadzieję na całkiem przyjemną aurę, to na przystanku końcowym przywitał mnie rzęsisty deszcz. Krople stukały zawzięcie po mojej czaszce jak najlepszy pianista po Stainwayu. Nie wiem dlaczego, ale zawsze deszcz działał na mnie w bardzo specyficzny sposób. Spojrzałem na siebie – obraz nędzy i rozpaczy. Zacząłem się zastanawiać, co ja właściwie robię ze swoim życiem, ile ja mam, kurwa, lat żeby bawić się w takie wycieczki w nieznane. Przecież równie dobrze mogłem dostać kosę pod żebra i oglądać świat od spodu. Niestety nie doszedłem do żadnych konstruktywnych wniosków jak ten stan rzeczy zmienić. Próbowałem namierzyć jakiegoś palacza żeby sobie zapalić na pocieszenie papierosa, ale niestety nikogo nie było w zasięgu.

Zrezygnowany udałem się do mieszkania. Moim oczom ukazał się widok niecodzienny. Kanapa odwrócona do góry nogami, w monitor od mojego stacjonarnego kompa wbity był widelec. Dżon spał z na ziemi wiadrem na głowie, nogi Michała wystawały z szafy, której drzwiczki były wyrwane. Na dodatek te zapachy. Przepocone ciała, odór tanich papierosów, jeszcze tańszego alkoholu i zakwaszony smród obrzyganej posadzki w kuchni. Nie zastanawiając się dłużej zrzuciłem z siebie ciuchy i wpakowałem je do kosza. Prysznic zawsze działał na mnie kojąco. Nieważne, w jakim byłem stanie, to zawsze ciepła woda w jakiś magiczny sposób ładowała moje wyczerpane akumulatory. Po kąpieli, niespecjalnie zwracając uwagę na moich nieprzytomnych towarzyszy zacząłem sprzątać. Najpierw pozbierałem i wyniosłem śmiecie, potem zająłem się wyrzucaniem resztek jedzenia, zmywaniem, odkurzaniem i tak dalej. Pierwszy przebudził się Dżon.
– Sta… – próbował coś powiedzieć, ale średnio mu to w sumie wychodziło – Staryyy, gdzie ty się na litość boską podziewałeś?
– Nie wiem.
– Po co sprzątasz?
– Po co zadajesz takie głupie pytania?
Dżon podrapał się po dupie, wsparł na rękach i omiótł melinę mętnym spojrzeniem człowieka, któremu jest w zasadzie wszystko jedno.
– Dobra. To ja wyszoruje kibel.

Wkrótce potem obudził się Michał. Widziałem w jego oczach wstyd i to wstyd najwyższego kalibru. Nie patrzył nikomu w oczy tylko machinalnie pomagał nam w sprzątaniu. Po upływie kilku godzin mieszkanie lśniło. Dysonans wprowadzały jedynie zdezelowana szafa, i ten surrealistyczny widelec w plazmie, ale co tam.
– Idę po coś na obiad. Musimy zrobić sobie jakieś królewskie jedzenie po takiej nocy – przemówił w końcu Michał.
Właśnie w tym momencie przypomniałem sobie o pewnej bardzo istotnej rzeczy. Tym przedmiotem był portfel. Rzuciłem się pędem do szuflady.
– TAK, KURWA! JA STAWIAM! – wydarłem się jak tarzan skaczący z wodospadu na krokodyla.
Okazało się, że na szczęście zostawiłem swój rozum razem z pieniędzmi w bezpiecznym miejscu.

Resztę dnia spędziliśmy na jedzeniu pizzy, piciu zimnej coli i oglądaniu totalnie idiotycznych amerykańskich seriali. Pod wieczór Michał postanowił wytoczyć ciężkie działa.
– Dobra chłopacy. Jesteśmy bez pracy, kasy wystarczy na jeden miesiąc opłaty czynszu i co potem? Pojedziemy do domu po bigos i ziemniaki?
– Przesadzasz, trochę, stary przesadzasz. Przecież na jakimś magazynie znajdziemy pracę, coś się na pewno znajdzie. A dzisiaj można sobie na przykład siódemeczkę jeszcze zrobić, żeby się dobrze spało. – powiedział Dżon ze skrętem w zębach.
– Chyba cię totalnie pojebało – skiwtował Michał. – No dobra. Powiedzmy znajdziemy jakąś gówniąną pracę, ale po pierwsze, na pewno nie przyjmą nas we trójkę. Kto normalny przyjmuje na raz trzech pracowników? Wyjścia są dwa. Przyznaję, było spoko, poznaliśmy się na tym jebanym magazynie, zawiązała się jakaś nić przyjaźni i tak dalej, ale możemy się po prostu rozejść i też przecież nie będzie tragedii. Każdy sobie ułoży jakoś życie, przecież nie jest powiedziane, że się nie będziemy widywać. A tak to, co? Będziemy się wiecznie nawzajem mamić?
– E tam, mamić, bez przesady znowu… – Dżon wyraźnie posmutniał, otworzył okno i usiadł na parapecie
– No dobra. A to drugie wyjście? – Zapytałem.
– Po prostu, tam są drzwi. Wychodzimy. Na dole jest zaparkowany mój gruchot. Pakujcie manatki, weźcie kasę. Jedziemy. Przed siebie, nie wiem gdzie, nie wiem po co. Ale jedno jest pewne. Tutaj już na pewno nie wrócimy.

Koniec