Zima w barze

Kocham Paryż wiosną – tak śpiewał Frank Sinatra. A ja nienawidzę Polski zimą. Szczególnie w mieście. Wieje, sypie, wszyscy podkurwieni, zaziębieni, wycierający czerwone nosy, szukający nerwowo rękawiczek, zapalniczek, telefonów… Tylko bary po zmroku wypełniają się wesołymi pomrukami całej rzeszy pijących na kredyt; by wspomnieć, zapomnieć, żeby coś się działo.

Na szczęście nawet w Krakowie są jeszcze staromodne knajpy, gdzie można zapalić nie wychodząc jak syberyjski skazaniec na tę niewdzięczną, zimową pizgawicę. Tak, wiem. Palenie szkodzi. Umiem czytać etykiety na fajkach, ale i tak cały czas kupuje te bez raka. Papierosy są złe, niepożądane społecznie i w ogóle. Ale są takie miejsca, które bez gęstej zawiesiny gryzącego dymu trącą duszę, – ba – tracą nawet płeć! Są jak prostytutki z bransoletą na lewej ręce – fałszywe. Trzymając się tej metafory, jak idziesz do burdelu, to nie oczekujesz, że spotkasz tam Matkę Teresę. I vice versa. Do kościoła raczej nie chodzi się na dziwki. Nie lubię pudrowania rzeczywistości, no ale to już kwestia podejścia do tematu.

Wróćmy do środka. Dlaczego akurat bar? Przede wszystkim, jest tam ciepło. To już pierwsza, bardzo ważna zaleta w tym całym ciągu dysonansowego usprawiedliwiania swojej wizyty. Stoły mogą być odrapane, barmanka może nie mieć przedniej jedynki, nawet piwo może być rozwodnione! Ale ma być kurwa ciepło.

Wpuszczam moją miłą towarzyszkę, otrzepuje śnieg z płaszcza, pomagam się jej rozebrać i siadamy przy oknie. Szybki rekonesans. Po prawej, grupka intelektualistów z pod ciemnej gwiazdy. Rozmawiają o Bizancjum, architekturze barokowej i kulturotwórczej roli języka mandżurskiego. Słyszę tylko urywki spazmatycznych peanów, ale na pewno nie raz wytarli sobie mordę Ginsbergiem, Bukowskim czy Kerouacem. Kluczem do zrozumienia tego typu ludzi jest stół. Na tym stole jak żołnierze na nocnej zbiórce stoi rzędem jakieś dziesięć pustych kufli plus kilka na wpół opróżnionych drinów. Po takiej dawce to nawet ja recytuję nieznane wiersze Leśmiana, które sam sobie wymyśliłem na poczekaniu.

Zamawiam Gin z Tonikiem i Martini ze Spritem dla mojej miłej towarzyszki. Pani się bardzo ucieszyła, bo ponoć od tygodnia nikt nie mógł skończyć tej butelki. Dzięki. Czuję się teraz taki ważny! Czekając na alkohol moją uwagę przykuwa całkiem trzeźwy jeszcze facet. Szykowanie wystrojony, taki wiecie – z klasą. Zarost niby niedbały, szaliczek za pięć stów i płaszcz od tej firmy, co szyła mundury esesmanom.
– Grunt to mieć bogatych starych. Co miesiąc dostaję 3 tysiące za to, że jestem ich syneczkiem. Twoje zdrowie kolego!
Pani kuflowa mu wtóruje, śmieje się od ucha do ucha, a ja szybko stamtąd uciekam, bo nie bardzo jakoś podzielam filozofię jego życia.
Rozmawiamy, papieros za papierosem, potem drugi drink, pierwsze piwo. Obok nas, trochę łysawy, całkiem postawny misio rozkłada swoje „lśniące jabłuszko”, sprawdza pocztę, fejsbuczka i popija sobie piwerko. Za chwilę wstaje, zmienia stolik i ustawia kurwa lampę tak, że wali mi po oczach jak latarnia morska na Faros. Wyciąga książkę i wertuje strony najwyraźniej udając, że czyta.
– Po co on czyta książkę w barze? – pyta mnie znajoma.
Chciałem odpowiedzieć coś błyskotliwego, tylko nie bardzo miałem ochotę. Na szczęście w końcu sobie poszedł, a wkrótce po nim zgraja tych przeintelektualizowanych studenciaków.

Od czego zacząłem? A tak. Że nie lubię miejskiej zimy. Jest zabójcza. Szczególnie dla mojego portfela. No bo przecież jak to tak, wejść tylko na chwilę, na jednego. Niekulturalnie! A za oknem jest szatan, zło wcielone i trzy stopnie poniżej zera.