Chochoły i wilcze doły

Las. Poukładany. I półmrok. Bez patosu i sztucznego klimatu. Drzewa logicznie powyginane w sobie znanym kierunku. Lekka mgła nie otula niczego. Przemija, jak krótkie jedwabne sukienki dziewcząt. Idę dalej. Człapię i tonę w liściach. Cisza. Z dala od wytworów cywilizacji. Z dala od dymu, samochodów i sztucznego oświetlenia. Chociaż kto wie. Mgiełka – dym z kominów, drzewa – posadzone przez ludzi.
Bywa.

Pijaczyna tłucze głową w pień starego dębu. Drzewo się broni. Liści nie zrzuca, kora rani łeb skazańca. Olśnienie. Ogląda się przez chwilę – czy przypadkiem nikt go nie obserwuje. Siada, otwiera ostatnie piwo i zapala papierosa. Spokój. Jeszcze nie wie, że jutro, tak samo zalany kolega po fachu, stuknie go samochodem.
Bywa i tak.

Dwóch gości zakopuje zgwałconą prostytutkę.
Obydwaj mają HIV.
Bywa – standardzik.

Czasami czuję się jak na leśnym weselu. Tyle, że (mnie) nikt nie dał moralnego przyzwolenia na moralizatorstwa.

O, idzie zakochana para. Szczęśliwcy. Rozwiany włos, perfumy. Buciki ładnie wyczyszczone jak na rozpoczęcie roku. Nie pasują w ogóle. Gryzą się z krajobrazem. Może na niego spadnie drzewo? Może ona jest alergiczką?
Tak nie bywa. Wykreślamy.

Menager. Do leśnej nimfy zapewne podąża. A za nim skacze jak zając prywatny detektyw żony. Kto wie, może ma pistolet z tłumikiem? Trala-lala, gra leśna orkiestra, klaszczą drewniane chochoły. Małżonka czeka z siekierą, przed domkiem rozpusty. Traf, pif-paf – obronił się walizką. Ucieka. Rutkowski strzela; bum-bum. Katują biedaka – przecież się należy. Sprawiedliwość być musi.
Bywa i ona.

Na gałęzi siedzi sowa i ma wszystkich gdzieś.
Koniec.

30.10.2008